Witaj na Selfmadeheaven. Blogu, który już od jakiegoś czasu nie funkcjonuje. Przestałam bawić się w blogowanie kosmetyczne i przerzuciłam się na więcej pisania, niż kolorowych obrazków. Poza tym, świetnych blogów kosmetycznych jest od groma :) Nie usuwam go głównie przez sentymetn. Przez to, że zdjęcia mi się podobają i przez to, że tęskniłabym za nim, gdybym go usunęła. Dlatego będzie mi miło, jeśli przeglądniesz jakieś moje stare posty w poszukiwaniu informacji albo inspiracji, ale raczej nie pojawi się tu nic nowego :)
W międzyczasie zapraszam Cię na mój nowy blog, gdzie jest więcej do czytania, pozdrawiam!

środa, 18 marca 2015

Najcudowniejszy krem do twarzy od Bielendy



Hej moje robaki! :) Dzisiaj chcę przedstawić Wam mojego ulubieńca wśród kremów do twarzy, których przetestowałam naprawdę milion. Panie i panowie, oto Bikini! ;)


Bielenda bikini ochronny krem do twarzy SPF 30. 

Dlaczego krem do twarzy nazywa się bikini?

Jest to krem, który chroni nas podczas ekspozycji na słońce. Jestem osobą, która używa kremów z SPF cały rok, ponieważ promienie słoneczne docierają do naszej skóry również zimą. Krem przeznaczony jest do cery mieszanej i tłustej, ma nawilżać i zapewniać ochronę anti age. Producent pisze o nim:

Specjalistyczny produkt ochronny do twarzy uwzględniający potrzeby skóry tłustej i mieszanej.
Lekka, nietłusta konsystencja, nie obciążająca cery, nie zatykająca porów.
Produkt wielosezonowy i wielozadaniowy – ochrona skóry twarzy latem na plaży, zimą w górach oraz jako city bloker. Ochrona Anti - Age na poziomie komórkowym, skuteczne nawilżanie. Zawiera kwas hialuronowy.
Deklarowana ochrona UVA/UVB jest osiągana przy ilości filtra 2 mg/1 cm2 skóry (czyli minimum 1-1,25 ml na samą twarz; 1,5-1,8 ml na twarz i szyję; ok. 30 ml na całe ciało; często ponawiać aplikację w ciągu dnia).


Czy tak właśnie jest?


Skoro to mój ulubieniec to pewnie tak ;) Ale po kolei :)

Krem zamknięty w wygodnej tubce, łatwo się go aplikuje. W składzie znajdziemy całą tablicę Mendelejewa, ale za to nie ma tam szkodliwych wysuszaczy, etc. Duży plus za to :) 
Skład:


Jest gęsty, ma zbitą konsystencję. 


Ważną cechą jest to, że bardzo łatwo się rozsmarowuje i niesamowicie szybko wchłania. Skóra po jego użyciu od razu robi się miękka, elastyczna i odrobinę jaśniejsza, bardziej zdrowsza. Nakładam go zazwyczaj ilość widoczną na zdjęciach, ona wystarcza mi na całą twarz :)


Bardzo na plus jest to, że krem nie bieli. Podczas aplikacji faktycznie jestem nieco bledsza, ale kiedy się wchłonie, nie ma po nim śladu. Na zdjęciu poniżej rozsmarowany na małym kawałku dłoni.


Teraz działanie, czyli czy jest tak jak obiecuje producent. Lekka, nietłusta konsystencja, nie obciąża cery, nie zatyka porów. Krem naprawdę jest bardzo lekki, w ogóle nie czuć go na twarzy, nie lepi się, jest przyjemny i bardzo delikatnie pachnie latem ;) Faktycznie nie obciąża mojej cery i co ważne nie zapycha. Jest więc idealny pod makijaż i tak właśnie go stosuję :) 
Bardzo się z nim polubiłam i na pewno będę do niego wracać, bez względu na porę roku.

Krem ma jednak jeden, bardzo istotny minus: nie można go dostać nigdzie wiosną, jesienią i zimą. No po prostu nigdzie. Do kupienia jest tylko latem i tylko jako gratis do kremu ochronnemu do całego ciała. Jest to ogromny minus, bo jako osoba, która stosuje filtry cały rok, jestem bardzo nieszczęśliwa, bo inne kremy dostępne zimą mają fatalny skład i nawet nie chcę ich próbować. Krem trzeba kupować na zapas i to jeszcze z ogromną ilością kremu do opalania, którego nijak nie da się zużyć, bo nie jest taki fajny i nie jest zamiennikiem balsamu do ciała :C

Podsumowując: mimo iż krem na duużą wadę, nie przekreśla ona jego technicznych zalet, więc spokojnie oceniam go 5/5. Nadal jest on moim ulubieńcem i choć nie lubię lata, nie mogę się doczekać, aż będę mogła go kupić z powrotem ;)

Znacie? Lubicie? Polecacie coś innego? Piszcie koniecznie, buziaki! :*



poniedziałek, 9 marca 2015

Podsumowanie akcji u Anwen: miesiąc z Kallosem

Hej kochani :) Miesiąc temu na blogu u * Anwen * pojawiła się akcja: miesiąc masek do włosów. Wzięłam udział, bo kocham maski i była to pierwsza taka akcja, w której dokładam swoje dwa grosze :) Do testów wybrałam maskę Kallos Algae i jeśli chcecie wiedzieć, jakie efekty uzyskałam, zapraszam dalej :)

Najpierw zacznę od samej maski.


Maska zamknięta w typowym dla Kallosa wielkim opakowaniu, w ilości niemożliwej do zużycia ;) Cena w Hebe to około 14 zł, chociaż u mnie w lokalnych drogeriach można je dostać nawet za 10 :)
Wieczko jest trochę niestabilne, ale to również cecha charakterystyczna tej firmy (chyba że to ja zawsze trafiam na takie felerne ;)), musiałam uważać, żeby łapać ją za "słoik", a nie za wieczko, ale to nieznaczny minus. Zapach mnie drażni, kojarzy mi się z pogrzebem, na którym pełno bzów (nie znoszę ich zapachu). Skład całkiem przyjemny:


Dużo emolientów,olejki, ekstrakty, kallosowa moc silikonów... no i alkohol benzylowy, czyli tykająca bomba, która z impetem wpadła do mojej włosowej czary goryczy i mocno ją przelała.

Książki powinnam pisać xD

Kupiłabym jakąś bez tego składnika, ale akurat innej nie było, wszystkie miały alkohol (jeszcze wyżej w składzie), a akcja zaczynała się tego dnia, więc, jak to mówią, wzięłam co dali :D

Jak widać, w masce brak protein, które trzeba było uzupełniać. Mimo to ich brak trochę odbił się na kondycji moich włosów.


Maska ma gęstą, zbitą konsystencję. Jak widać (albo i nie :D), zużyłam w ciągu tego miesiąca całkiem sporo, bo jestem maniakiem Kallosów, nigdy nie umiem ich zużyć w ciągu "przepisowych" 12 miesięcy (bo mam milion innych :D), dlatego nakładam wielokrotność jednej porcji.
Wiem, że grzeszę :C


No to teraz działanie :)

Moje włosy przed rozpoczęciem akcji wyglądały tak:




W sumie nic specjalnego, ale byłam w miarę zadowolona. Odrost razi i nigdy nie przestanę zastanawiać się, skąd pochodzi ten jeden zafarbowany kosmyk, który odrostu nie posiada :D
Włosy trochę się tu strączkują, ale po prostu tak mają, że jeśli ich nie przeciążę, są bardzo napuszone, nie ma nic pomiędzy niestety. :C


Włosy jakby wyglądały lepiej, trochę mniej się puszyły i mogłam dociążyć je w miarę bezpiecznie. Na zdjęciu jednak widać, że końce zaczynają już wołać o pomstę do nieba. W dotyku włosy były miękkie, ale koncówki były straszne, wszędzie znajdowałam białe kulki i generalnie wiedziałam, że jak już złapię moją fryzjerkę to spora część spadnie. Na zdjęciu tego nie zobaczycie, ale maska zrobiła ze mnie 'przychlasta' - objętość spadła, włosy u nasady stały się bardziej oklapnięte, nie chciały się mnie słuchać, kiedy odganiałam je na tył głowy, a włosy na długości pozostały bez zmian, czyli czasem się puszyły, czasem strączkowały, czasem nawet jedno i drugie (moje włosy są inwalidami).

Po zakończeniu akcji poszłam do fryzjerki, która zapytała mnie, ile razy prostowałam włosy od kiedy ostatni raz się widziałyśmy. Zastanowiłam się chwilę, odpowiedziałam że zero i zrobiło mi się bardzo smutno. Miało pójść dwa centymetry, ale niestety musiało pójść więcej.


Zdjęcie w słabym świetle i robione kiepskim sprzętem, odrost pozostał na swoim miejscu (tu go prawie nie widać :D)
Jak widać uciekło mi sporo włosów, widać, że gdzieniegdzie odstają "rozerwane" włoski (zdjęcie bez lampy). Były miękkie i w ogóle, ale niestety, nie wszystkie zepsute końce spadły (zgodnie stwierdziłyśmy, że krócej już nie). Dalej czułam, że są szorstkie, pojawiały się kulki, ale na chwilę obecną opanowałam sytuację.

Po stosowaniu tej maski przez cały miesiąc, moje włosy potrzebowały potężnej dawki protein, dlatego zafundowałam im SPA, w którym nie było bezproteinowego produktu. Zrobiły się ładne, niestety zaczęły się puszyć ;P Taki to już mój los, heheszki :)

Podsumowując, maskę oceniam na 3/5. Drobne punkty za jakieśtam działanie, odejmuję dwa za alkohol i straszny stan moich końców.



Aż mi smutno jak na to patrzę :D

Teraz tylko muszę czekać aż odrosną ;)

Używałyście ostatnio jakichś cieakwych masek? :) Piszcie! A ja wracam do niemieckiego :P

Buziaki :*