Witaj na Selfmadeheaven. Blogu, który już od jakiegoś czasu nie funkcjonuje. Przestałam bawić się w blogowanie kosmetyczne i przerzuciłam się na więcej pisania, niż kolorowych obrazków. Poza tym, świetnych blogów kosmetycznych jest od groma :) Nie usuwam go głównie przez sentymetn. Przez to, że zdjęcia mi się podobają i przez to, że tęskniłabym za nim, gdybym go usunęła. Dlatego będzie mi miło, jeśli przeglądniesz jakieś moje stare posty w poszukiwaniu informacji albo inspiracji, ale raczej nie pojawi się tu nic nowego :)
W międzyczasie zapraszam Cię na mój nowy blog, gdzie jest więcej do czytania, pozdrawiam!

poniedziałek, 16 listopada 2015

KRAKOWIACZEK CI JA...



Helou, jak się macie? ;) Mam dla Was dzisiaj krótką fotorelację z wyjazdu do Krakowa. Postanowiłam odwiedzić przyjaciółkę, którą możecie znać z bloga My Beauty Universe i przy okazji załapałyśmy się na spotkanie autorskie z Ewą Red Lipstick Monster (zdjęcie z Ewą TUTAJ). Bez zbędnego przedłużania, zapraszam do obejrzenia zdjęć! ;)









Tramwajson! <3




I kochana Angelika <3 Dzięki za przechowanie mnie! :*


No i już, to by było na tyle, czeka mnie intensywny weekend więc pewnie coś się jeszcze pojawi za kilka dni! :)

Do zobaczenia, robaki!





poniedziałek, 21 września 2015

OOTD: OSTATNIE PODRYGI LATA



Cześć robaki! :) Postanowiłam, specjalnie dla Was złapać ostatnie chwile gorących dni, bo przecież niedługo już temperatura sięgnie 10 - 15 stopni i część ubrań trzeba będzie schować pod łóżko ;)

Mam dla Was dzisiaj stylizację złożoną z cienkiej, zwiewnej koszulki z rękawem 3/4 oraz spódnicy bandażowej. Lubię połączenia luźnego i bardziej obcisłego, takie ubrania idealnie się dopełniają i powodują,  że stylizacja nie jest ani zbyt przylegająca, ani sportowa. Zapraszam dalej!


To było jedyne zdjęcie bez okularów, które dałam radę zrobić, zue słońce :D


Bandażowe spódnice idealnie podkreślają nawet minimalne pośladki, a wypadająca z niej koszulka ukrywa zakończenie na gumce. 




Warkocz na bok i sportowe buty dodatkowo dodają luzu i nie powodują że spódnica wygląda zbyt elegancko. ;)


Trzeba przyznać, że taka spódnica mocno podkreśla talię, nawet z luźną koszulką :)


Koszulka: Chińczyk ^^
Spódnica: Sinsay
Buty: Elilu
Okulary: Bezfirmowiec ^^


Jak Wam się podoba takie połączenie? ;)


poniedziałek, 7 września 2015

OUTFIT OF THE WEDDING: PUDROWA SUKIENKA


Cześć kochani! ;* Mamy poniedziałek, wróciłam z wesela i zaczęłam praktyki. Aigoo, strasznie szybko wszystko się dzieje, ale to dobrze ;) Lubię mieć zagracony tydzień ;)

Dzisiaj mam dla Was mój OOTW, w którym zestawiłam pudrową sukienkę bez pleców, białą torebkę, czarne szpilki pod kolor sukienkowych detali i stylizowaną na artystyczny nieład fryzurę za grube miliony, która nie przetrwała nawet do północy :D

Zapraszam dalej!


Rozważałam też białe buty, ale uznałam, że te są zarezerwowane dla Panny Młodej ;)


Biżuteria minimalistyczna, bo to nie ja miałam błyszczeć najbardziej ;))





Włosy znowu zainspirowałam Instagramem (KLIK). Dziewczyny z zakładu nigdy tego nie robiły i aż postanowiły mi zrobić zdjęcie i pokazywać innym klientkom jako wzór ^^ Na filmie wygląda to oczywiście zupełnie inaczej, ale nie spodziewałam się cudów, zwłaszcza że czesała mnie córka właścicielki, która nawet nie wiem czy była praktykantką :D


Sukienka: Elise Ryan
Torebka: New Look
Buty: Deichmann
Naszyjnik: Amberhurt
Bransoletka: Sinsay
Zegarek: Reserved


Było dość chłodno, więc miałam pod ręką płaszcz z Mohito w podobnym kolorze do sukienki i wydaje mi się, że całkiem nieźle pasował ;)


I to by było tyle ;) Jak Wam się podoba taki OOTW? :) Piszcie, a ja uciekam brać się za jakąś robotę ;)

Buziaki :* :*






piątek, 4 września 2015

MOJA PIELĘGNACJA LATEM CZ. II - CIAŁO



Cześć robaki! :* Mam dla Was dzisiaj szybki przegląd mojej letniej pielęgnacji. Zajmowałam się już twarzą (KLIK), dzisiaj na tapetę wezmę ciało. Jak je pielęgnuję, żeby lato nie zrobiło mu krzywdy? Zapraszam dalej ;)




FILTR, FILTR, FILTR!!!

Nie wyobrażam sobie nie używać na co dzień filtra przeciwsłonecznego. O wadze fotoprotekcji pisałam Wam w poprzedniej części tej miniserii, ale w kwestii ciała jest chyba jeszcze ważniejsza. Dlaczego? Ciała nie ukrywamy pod kremami, podkładami, korektorami, pudrami i mgiełkami, które to często zawierają w sobie jakieś filtry. Po drugie, na ciele zazwyczaj mamy więcej znamion i pieprzyków niż na twarzy. Chyba nie muszę mówić, jak niebezpieczne jest wystawianie pieprzyków na działanie słońca. Wobec tego apeluję: używajmy filtrów! ;) Wiosną lub kiedy mam na sobie więcej ubrań używam filtrów 20-30, ale latem na moich półkach króluje tylko i wyłącznie SPF 50. Dodatkowo większe pieprzyki (mam jednego takiego dziada) przykrywam plastrem, zwykłym aptecznym plasterkiem. I wcale nie dbam o to, że będę później mieć nieopalony prostokąt na plecach. Zdrowie jest ważniejsze ;)




ZŁUSZCZANIE

W czasie upałów i nadmiernego opalania zdarza się, że nasza skóra wręcz woła o peeling. Dzięki niemu opalenizna staje się bardziej równomierna, a ta najbardziej wysuszona warstwa skóry ustępuje miejsca bardziej gładkiej ;)) Niczego więcej chyba nie trzeba mówić ;) Ja używam peelingu cukrowego, który niemiłosiernie śmierdzi, ale spełnia swoje zadanie :D




NAWILŻANIE

Po opalaniu, peelingu, słonej wodzie, etc nasza skóra potrzebuje oprócz złuszczenia także nawilżenia. U mnie świetnie sprawdzają się balsamy z Balea, dlatego że megaszybko się wchłaniają, nie zostawiają tłustego filmu i super nawilżają. Noooo i jak pachną! <3
Aktualnie używam balsamu z drobinami, który powoduje efekt brokatowej skóry. Efekt ten kojarzy mi się z ubiegłą dekadą i Britney Spears, ale skoro już go mam to trzeba go zdenkować ;))



MGIEŁKI ZAMIAST CHANNEL

Nie potrzebujemy ciężkich perfum latem. Piątka Channel nie sprawdzi się w taki upał. Zapach będzie powodował, że będziemy czuć się jeszcze bardziej "oklapło". Fajnym rozwiązaniem jest lekka mgiełka zapachowa, o owocowej lub delikatnie kwiatowej nucie. Moja jest z Avon o zapachu kwiatu wiśni i pachnie bardzo wiosennie. ;) Gdzieś mam jeszcze zielone jabłuszko, które jest megaświeże :)




I tak wygląda skrót mojej letniej pielęgnacji. Co sądzicie? Dodalibyście coś lub odjęli? ;) Piszcie, a ja lecę się wyspać, zaraz wyruszam w świat! 

Buziaki! :*



niedziela, 23 sierpnia 2015

NIEDZIELA DLA WŁOSÓW # 2 - FIOLETOWA / SREBRNA PŁUKANKA


Czeeść! :) Mamy niedzielę, a więc i niedzielę dla włosów :) Moje włosy ostatnio są w lepszym stanie, więc postanowiłam użyć dzisiaj płukanki ochładzającej blond, która lubi wysuszać włosy. Miałam nadzieję, że nie zrobi mi dużej krzywdy.

Wczoraj wieczorem nałożyłam na włosy olejek z Babydream, spięłam w koczek i zostawiłam na całą noc. Rano zmoczyłam włosy na długości i nałożyłam balsam Babuszki Agafii na brzozowym propolisie, który średnio się u mnie sprawdza, ale jako emulgator oleju jest całkiem niezły :) Całość zostawiłam an jakieś 30 minut.

Umyłam włosy szamponem z BD i na 10 minut nałożyłam odżywkę z Elseve Arginine Resist, która u mnie świetnie się sprawdza. Po zmyciu jej wlałam odrobinę płukanki do miseczki z wodą (odrobinę za dużo) i wsadziłam w nią głowę. Pomerdałam chwilę włosami, odcisnęłam nadmiar wody i owinęłam głowę w ręcznik.

Na koniec nałożyłam tradycyjnie Isanę, a w końcówki wtarłam GP. Już w momencie wysychania włosów widziałam większą ilość odstających włosków i wcale mi się to nie podobało, dlatego wtarłam we włosy kroplę olejku malinowego i to odrobinę poprawiło ich stan. Pierwszym moim odruchem byłą potrzeba spotkania się z moją fryzjerką, ale kazała mi przyjść dopiero we wrześniu, żeby obciąć całe letnie zniszczenia. No, to będzie miała kupę roboty :D

Włosy wyschły naturalnie i prezentują się tak:


Nie jestem pewna, czy kolor się ochłodził, wydaje mi się że wcale. Widać, że końcówki są bardziej suche niż były i bardziej niesforne, ale włosy w dotyku są nawet dość miękkie.


I tak wyglądała moje NDW. Dajcie znać, co myślicie i czy używacie jakichś produktów do ochładzania blondu :)

Trzymajcie się, buziaki! :*







środa, 19 sierpnia 2015

MOJA PIELĘGNACJA LATEM CZ. I - TWARZ



Cześć kochani! :) Mimo że lato powoli dobiega końca, wrześniowa pogoda również jest pełna słońca, które może zaprowadzić nasze włosy, cery i ciała do zguby. Ważne jest, aby odpowiednio o nie zadbać, a one zimą i wiosną baardzo nam za to podziękują :) W dzisiejszym poście chciałabym pokazać Wam mój sposób pielęgnacji cery tak, aby nie zrobić jej krzywdy i ochronić ją przed upałem i suchym powietrzem.



PO PIERWSZE FILTR!

Ochrona anty UV jest najważniejszym punktem w letniej pielęgnacji naszej cery, ale także ciała i włosów (o tym będzie później). Kiedy planujemy spędzić dzień na opalaniu się na słonecznej plaży lub po prostu na leżaku w ogrodzie, krem, który kładziemy na twarz powinien mieć SPF 50. Zapewni to naszej cerze niemal maksymalną ochronę. Pamiętać należy o odpowiedniej ilości. Jeśli zamierzamy mieć na twarzy tylko krem i nic więcej (żadnego makijażu) i faktycznie leżeć na pełnym słońcu, "normalna" ilość nie wystarczy. Promienie UVA mogą być dla naszego organizmu bardzo niebezpieczne przez cały rok. Latem słońce grzeje w nas bezpośrednio z pełną mocą, ale zimą promienie UV odbijają się od śniegu. Nie bójmy się więc podczas opalania efektu jakpsujajca, bo przecież tu chodzi o fotoprotekcję, a co za tym idzie ochronę przed zmianami nowotworowymi. 
Jeśli na skórę oprócz kremu planujemy nałożyć makijaż (w tym bardzo często podkłady z dodatkowymi filtrami) lub nie zamierzamy kłaść się "pod nóż" słońcu, wystarczy, jeśli zastosujemy SPF 30. Ja zazwyczaj taki filtr stosuję, bo staram się nie opalać specjalnie twarzy i taki filtr wystarcza, aby z "gołą" twarzą poruszać się po domu, podwórku czy pokonać drogę do sklepu i z powrotem. ;)



ODPOWIEDNIE NAWILŻANIE

Nasza cera, wystawiona na działanie lipcowego czy sierpniowego słońca, często mści się na nas dużym przesuszeniem. Zwłaszcza, jeśli opalamy się z niskim filtrem albo (o zgrozo!) wcale go nie używamy. Cera staje się wysuszona, widać skórki, aż w końcu jej wierzchnia warstwa odchodzi nam płatami. Czy tego chcemy dla naszej twarzy? Moim sposobem na zapobieganie przesuszenia (wyznaję zasadę "zapobiegać, nie leczyć") jest używanie rano nawilżającego serum, a dopiero później kremu z filtrem. Dzięki temu skóra jest miękka, fajnie chłonie krem i makijaż (nie wiem, od czego to zależy, ale kompletnie nie mam problemu ze spływającym make-upem nawet przy 40 stopniach w cieniu). Wystarczy naprawdę niewielka kropla :)



ODŻYWIANIE W NOCY

Jest równie ważne, co nawilżanie w dzień. Po ekspozycji na słońce cera lubi być przesuszona (ostatnio czytałam, że szczególnie upodobała sobie bycie suchą w pierwszej fazie cyklu ;)). Nawet, jeśli po oczyszczeniu poczujemy lekkie ściągnięcie, nie olewajmy tego. Moim sprawdzonym sposobem jest nakładanie na twarz oleju kokosowego na noc raz, dwa razy w tygodniu, na zmianę z moim standardowym kremem na noc (u mnie Yves Rocher). Olej ten idealnie sprawdza się też jako płyn do demakijażu. Sama go używam w taki sposób, jednak zawsze potem muszę "doczyścić" twarzy łagodnym olejkiem do mycia z Ziaji i zastosować olej jeszcze raz, tym razem jako krem na noc :)



ORZEŹWIENIE W CIĄGU DNIA

Kiedy za oknem jest sto stopni w cieniu, człowiek ma wrażenie, że chodzi i topnieje. Albo paruje. W tej sytuacji fajnym rozwiązaniem jest pryskanie twarzy orzeźwiającą mgiełką. Ja używam tej z Ziaji, bo chociaż użyta na waciku jako tonik lubi mnie czasem zapchać, to spryskana jako mgiełka daje fajny efekt. Redukuje wrażenie (u mnie na szczęście tylko wrażenie) cake'a na twarzy i przyjemnie chłodzi. Używam przed i po aktywności fizycznej (rower, trening cardio czy cokolwiek innego) oraz w trakcie przebywania nad wodą (zalewy, baseny odkryte, morza, jeziora, meandry i starorzecza). Cera trochę się po nim świeci, ale umówmy się, czyja cera nie świeci się w taki upał? ;)



Tak wygląda moja letnia pielęgnacja twarzy :) Chyba nie jest tego jakoś megadużo, a używane systematycznie daje fajny efekt i pozwala uniknąć katastrofy ;) Jakie Wy macie sposoby na walkę z upałem o piękną cerę? Piszcie koniecznie, a ja uciekam w końcu odespać ostatnie dni ;)

Bo bez mejkapu jest najpiękniej!

Buziaki! :*






niedziela, 9 sierpnia 2015

NIEDZIELA DLA WŁOSÓW #1



Cześć kochani ;) Postanowiłam i ja wdrożyć w swój "grafik" niedzielę dla włosów. Pielęgnacja włosów jest dla mnie bardzo ważna, zaczęłam świadomie o nie dbać mniej więcej w październiku 2013 roku. W sumie to idzie mi to jak krew z nosa, bo z wieloma problemami nadal nie umiem się uporać (ani nawet ich wytłumaczyć), jednak uważam, że teraz moje włosy prezentują się lepiej, niż przed moim włosomaniactwem. Dzisiaj jest moja pierwsza niedziela dla włosów, jednak muszę od razu zaznaczyć, że często post będzie się pojawiać w poniedziałki. Zazwyczaj, kiedy robię NdW, robię ją wieczorem, włosy sobie powoli schną i dopiero w poniedziałek rano widzę pełny efekt i mogę zrobić zdjęcie. Musicie mi to wybaczyć, jeśli dam radę będę przeprowadzała moje włosowe SPA w ciągu dnia ;)

Przepraszam, jeśli zdjęcie jest jakieś dziwnie nieostre, nie wiem, co się stało.
Moją dzisiejszą NdW rozpoczęłam od naolejowania włosów na długości oliwką dla dzieci Babydream. Przyznam że jej kupno było wynikiem pomyłki, bo byłam pewna, że  mam w koszyku olejek Babydream fur mama :D Ten okazał się być całkiem fajny, fajnie zmiękcza włosy, choć są po nim odrobinę za lekkie. Po około 1.5 godzinie zmoczyłam włosy wodą, odcisnęłam nadmiar i nałożyłam na długość maskę z Yves Rocher. Nie sprawdziła się jako odżywka "końcowa", ale jako emulgator oleju działa całkiem nieźle, jeśli się później włosy dobrze naemolientuje. Maska sama w sobie plącze mi włosy i powoduje, że stają się szorstkie w dotyku, więc używam jej właśnie w taki sposób. Po około 30 minutach umyłam czerep szamponem Babydream i nałożyłam na włosy odżywkę Garnier Ultra Doux Avocado i Masło Karite. Moje włosy nawet ją lubią. Trzymałam ją na włosach około 10 minut, w tym czasie wzięłam prysznic i zmyłam wszystko z włosów, pilnując, żeby skalp był całkowicie wypłukany.
Osuszyłam włosy ręcznikiem i kiedy były jeszcze mokre, ale już nie ociekające wodą, wtarłam w nie minimalną ilość (kropkę wielkości groszku) mazidła z Isany. Nie wiem w zasadzie, czy to serum, odżywka b/s, d/s czy jeszcze jakaś inna finezja, używam go na wszystkie sposoby. :)
Kiedy włosy podeschły i były już tylko lekko wilgotne, wtarłam w końcówki odrobinę serum z GP i jeszcze mniejszą odrobinę olejku z pestek malin (o nim będzie osobny post wkrótce). Całość pozostawiłam do samodzielnego wyschnięcia. Włosy prezentują się tak:



Włosy są miękkie w dotyku, wizualnie prezentują się bardzo dobrze. Plączą się od "roztrzepywania" i sprawiają wrażenie niedociążonych, ale to już jest prywatna ich zmora, nic sobie z tym nie radzi. Moje włosy wyznaczyły bardzo cienką granicę między spuszeniem i obciążeniem, więc z dwojga złego wolę pierwszą opcję jako efekt końcowy. Po rozczesaniu szczotką z włosia dzika lekko się naelektryzowały, ale po wygładzeniu TT zrobiły się w miarę możliwości gładkie i przyjemne w dotyku. :)


Po rozpuszczeniu ślimaczka, w którym chodziłam przez dzień i roztrzepaniu ich prezentują się tak:


Podoba mi się, że są dość lśniące (zdjęcia bez lampy). Na koniec postanowiłam przetestować koczek, który znalazłam gdzieś na instagramie. Wygląda fajnie, dodaje optycznie objętości włosom i przyznam, że całkiem nieźle mi wyszedł. Niestety nie mogę odnaleźć filmiku, który mnie zainspirował. 


No i na dzisiaj tyle ;) W kolejnych niedzielach nada będę dążyć do uzyskania odpowiedniego dociążenia włosów, żeby wyglądały na cięższe i grubsze. Może znacie takie sposoby? Piszcie koniecznie, a ja wracam do parzenia się na słońcu :P

Jak Wam się podoba pomysł z wprowadzeniem na bloga NdW? Wasza opinia jest dla mnie megaważna ;)

Buziaki :*


P.S. Udało mi się znaleźć film, który mnie inspirował! :) Zapraszam TUTAJ :)






wtorek, 14 kwietnia 2015

Czy urzekłaby mnie Naked 3, gdybym ją miała

Helooou! :) Ajajajajaaaaaj, jak dawno mnie nie było. Jakoś mnie porwał wir powrotu na studia po przerwie świątecznej, dużo generalnie się działo, znów gniję w stosie książek i jakoś odłożyłam blogowanie i przeglądanie blogów na drugi plan. Wybaczcie ;) Teraz przybywam i mam już zaplanowane kolejne posty, także będzie się działo!

Dzisiaj przychodzę z recenzją, chociaż w blogosferze jest już ich tysiące. Jak zwykle jestem na końcu :P Będzie mowa o palecie cieni Makeup Revolution Iconic 3, czyli tańszym zamienniku Naked 3. Na pewno wiecie już bardzo dużo na jej temat od strony technicznej, jednak moja opinia i wniosek końcowy będą trochę inne :) Zapraszam więc do czytania!


Paletę wszyscy już dobrze znają, więc opisywać jej nazbyt nie trzeba :) Zawiera 12 cieni, część z nich jest matowa, część brokatowa ;) Jak dla mnie tych matowych jest stanowczo za mało, nie lubię zbyt dużego błysku na powiekach, tym bardziej, że palety używam do codziennego makijażu :)


Tu macie swatche, pierwszy kolor jest tak jasny, że nie udało mi się go złapać na zdjęciu, mimo że wydłubałam dziurę palcem :D

Pigmentacja cieni jest dobra, cienie dość długo utrzymują się na powiece, nic się raczej nie waży, chyba że nie przypudruję najpierw powieki. Pod koniec dnia wszystkie kolory trochę się ze sobą "blendują", ale nie wymagałam od nich całodobowej trwałości. Ich cena to około 20 zł i jak dla mnie za te pieniądze zachowują się genialnie, jeśli idzie o trwałość i pigmentację. (Btw. Przepraszam, jeśli nie piszę po polsku, ale jest już późno, jestem głodna, a jutro mam kolokwium :P)

I tu mniej więcej kończą się jej zalety. Nie podoba mi się natomiast to, że wszystkie te kolory mają w sobie odcienie różu, takiego brudnego łososiowego pigmentu, może oprócz tych najciemniejszych i tego najjaśniejszego. Pozostałe, np. 4 i 7 w kolejce są na powiece bardzo różowe i kiedy chcę ich użyć jako cienia bazowego, wyglądam, jakbym płakała 3 noce :( Palety, tak jak już wspomniałam używam na co dzień i tak naprawdę korzystam z 3-4 cieni: pierwszego beżu, różowego brokatu i dwóch ostatnich. Całej reszty używam baaardzo sporadycznie, a niektórych wcale. Teraz przyszło mi do głowy, że drugim w kolejności mogę rozświetlać kącik :)


Paleta ma imitować Naked trójkę i z tego, co wiem, całkiem nieźle to robi. Są oczywiście różnice w pigmentacji i tak dalej, ale generalnie jakość jest adekwatna do ceny :) Można powiedzieć, że ta paleta jest "próbką" Urban Decay.
Czy kupiłabym Naked 3? Myślę, że nie. Mając paletę MUR, mogę używać zarówno 4 jak i 10 cieni i nie czuję, że są to pieniądze wyrzucone w błoto. Jestem pewna, że przy okazji jakiejś imprezy inne cienie też się przydadzą.
Jednakże jeśli miałabym zapłacić 200 zł za używanie 4 z 12 cieni, czułabym się z tym źle. Tym bardziej, że pigmentacja MUR jak najbardziej mi odpowiada, trwałość również, maluję się codziennie na uczelnię i nie potrzebuję jakiegoś mega looku :)

Podsumowując, jestem jak najbardziej zadowolona z palety, chociaż bazowy cień już ma dziurę i będę musiała czymś się ratować :D 

Oceniam ją generalnie na 3.5/5. 

Dajcie mi koniecznie znać, czy inne Iconic też są takie różowawe, bo na zdjęciu ciężko stwierdzić :)

Na dzisiaj to tyle, trzymajcie się robaczki! :*


piątek, 3 kwietnia 2015

Ulubieńcy marca



Hej robaczki :* Zapraszam Was dzisiaj na ulubieńców marca. Nie ma tego jakoś specjalnie dużo, jednak kilka rzeczy zasłużyło sobie na ten tytuł :) Nie przedłużając, zapraszam!


Nr 1: olejek myjący Ziaja - chyba Wam go jeszcze nie pokazywałam. Lubię go, bo jest delikatny, łagodny, nie powoduje podrażnień ani uczucia ściągnięcia skóry (co u mnie zdarza się nagminnie). Nie do końca radzi sobie z makijażem, jeśli wcześniej nie zmyje się go mleczkiem albo micelem, ale dla mnie to nie jest minus - zawsze przecieram czymś twarz przed myciem ;)


Nr 2: Szminka Avon Extra Lasting w kolorze sunkissed ginger. Na ustach jest prawie nie widoczna, daje tylko lekką mgiełkę koloru. Polubiłam się z nią, bo mam dużo ciemnych szminek, które na cieplejsze dni wydały mi się zbyt ciężkie, poważne i czułam się w nich źle. Ta wygląda bardzo dobrze, rozjaśnia cały makijaż i jest bardzo wiosenna :)


Nr 3: Maskara Colossal Volume Express - jest moim ulubieńcem od dobrych kilku lat, ale to w marcu podbiła najbardziej moje serce. Dlaczego? Bo kompletnie nie spływa z oczu, nie straszne jej łzy ani deszcz. Jestem osobą, która jest uczulona na zewnątrze :D, to znaczy, że wystarczy, że wyjdę na zewnątrz i od razu płaczę, łzawię i kataruję. Moje oczy non stop ociekają łzami, makijaż spływa, ale mascara się trzyma! :D Do tego jej kolor to cudownie głęboka czerń, a moje rzęsy wyglądają w niej, jakby sięgały brwi!


Nr 4: Wosk Yankee Candle Lake Sunset - zimą namiętnie wypalałam Vanilla Chai, a wiosną przerzuciłam się na coś lżejszego, delikatnego. Zapach kojarzy mi się ze świeżym powietrzem albo z zapachem bryzy. Jest bardzo przyjemny, choć palony długo w małym pomieszczeniu robi się duszący :(
Mimo to bardzo się z nim polubiłam :)


Nr 5: Avon Little Black Dress - poleciła mi ją Jiffy i nie żałuję zakupu! Zapach jest cudowny, nienachalny, nie jest ani słodki, ani ciężki, wieczorowy. Idealny na co dzień, wystarczy mała ilość, aby poczuć szczęście :D Używam na zmianę z Ingrid, ale w tym miesiącu częściej pachniałam czarną sukienką :P


Nr 6: Pierre Rene kredka do brwi  - jest minimalnie za ciemna, ale wyczesana szczoteczką daje radę. Jest już wysłużona ;) Fajnie podkreśla brwi, nie rozmazuje się, trzyma na brwiach do samego zmycia :)


Nr 7: Bourjois Healthy Mix - jest naprawdę bardzo fajny, nawilżający, "miękki", rozświetla moją cerę i nie waży się jak milion jego poprzedników :) Słyszałam opinie, że jest to najbardziej żółty ze wszystkich podkładów, jednak na mojej skórze wygląda różowo i nie wiem, od czego to zależy :C Nie jest to jakaś wielka wada, więc podkład nadal jest moim ulubieńcem i pewnie posłuży mi caaałe lato :)


Nr 8: Isana odżyka/maska/nawetniewiemco, ale podbiła moje serce! Dociąża włosy (o ile przy moich to możliwe), są gładkie, miękkie i w miarę zdyscyplinowane. :) Używam po umyciu jako odżywkę b/s.

No i to tyle moich marcowych ulubieńców :) Używałyście czegoś? Piszcie koniecznie, co podbiło w marcu Wasze serca! :)

I na koniec krótka informacja. Pisałam niedawno o kremie do opalania z Bielendy. Miauczałam wtedy, że ciężko go dostać zimą i w ogóle, a tu nagle niespodzianka! Jak na zawołanie w lokalnej drogerii znalazłam caaałą półkę kremików i to osobno, nie jako dodatek do większego kremu! :) Jestem najszczęśliwsza! :)


Buziaki, trzymajcie się ciepło, życzę Wam radosnych, zdrowych i rodzinnych świąt Wielkanocnych! :*







środa, 18 marca 2015

Najcudowniejszy krem do twarzy od Bielendy



Hej moje robaki! :) Dzisiaj chcę przedstawić Wam mojego ulubieńca wśród kremów do twarzy, których przetestowałam naprawdę milion. Panie i panowie, oto Bikini! ;)


Bielenda bikini ochronny krem do twarzy SPF 30. 

Dlaczego krem do twarzy nazywa się bikini?

Jest to krem, który chroni nas podczas ekspozycji na słońce. Jestem osobą, która używa kremów z SPF cały rok, ponieważ promienie słoneczne docierają do naszej skóry również zimą. Krem przeznaczony jest do cery mieszanej i tłustej, ma nawilżać i zapewniać ochronę anti age. Producent pisze o nim:

Specjalistyczny produkt ochronny do twarzy uwzględniający potrzeby skóry tłustej i mieszanej.
Lekka, nietłusta konsystencja, nie obciążająca cery, nie zatykająca porów.
Produkt wielosezonowy i wielozadaniowy – ochrona skóry twarzy latem na plaży, zimą w górach oraz jako city bloker. Ochrona Anti - Age na poziomie komórkowym, skuteczne nawilżanie. Zawiera kwas hialuronowy.
Deklarowana ochrona UVA/UVB jest osiągana przy ilości filtra 2 mg/1 cm2 skóry (czyli minimum 1-1,25 ml na samą twarz; 1,5-1,8 ml na twarz i szyję; ok. 30 ml na całe ciało; często ponawiać aplikację w ciągu dnia).


Czy tak właśnie jest?


Skoro to mój ulubieniec to pewnie tak ;) Ale po kolei :)

Krem zamknięty w wygodnej tubce, łatwo się go aplikuje. W składzie znajdziemy całą tablicę Mendelejewa, ale za to nie ma tam szkodliwych wysuszaczy, etc. Duży plus za to :) 
Skład:


Jest gęsty, ma zbitą konsystencję. 


Ważną cechą jest to, że bardzo łatwo się rozsmarowuje i niesamowicie szybko wchłania. Skóra po jego użyciu od razu robi się miękka, elastyczna i odrobinę jaśniejsza, bardziej zdrowsza. Nakładam go zazwyczaj ilość widoczną na zdjęciach, ona wystarcza mi na całą twarz :)


Bardzo na plus jest to, że krem nie bieli. Podczas aplikacji faktycznie jestem nieco bledsza, ale kiedy się wchłonie, nie ma po nim śladu. Na zdjęciu poniżej rozsmarowany na małym kawałku dłoni.


Teraz działanie, czyli czy jest tak jak obiecuje producent. Lekka, nietłusta konsystencja, nie obciąża cery, nie zatyka porów. Krem naprawdę jest bardzo lekki, w ogóle nie czuć go na twarzy, nie lepi się, jest przyjemny i bardzo delikatnie pachnie latem ;) Faktycznie nie obciąża mojej cery i co ważne nie zapycha. Jest więc idealny pod makijaż i tak właśnie go stosuję :) 
Bardzo się z nim polubiłam i na pewno będę do niego wracać, bez względu na porę roku.

Krem ma jednak jeden, bardzo istotny minus: nie można go dostać nigdzie wiosną, jesienią i zimą. No po prostu nigdzie. Do kupienia jest tylko latem i tylko jako gratis do kremu ochronnemu do całego ciała. Jest to ogromny minus, bo jako osoba, która stosuje filtry cały rok, jestem bardzo nieszczęśliwa, bo inne kremy dostępne zimą mają fatalny skład i nawet nie chcę ich próbować. Krem trzeba kupować na zapas i to jeszcze z ogromną ilością kremu do opalania, którego nijak nie da się zużyć, bo nie jest taki fajny i nie jest zamiennikiem balsamu do ciała :C

Podsumowując: mimo iż krem na duużą wadę, nie przekreśla ona jego technicznych zalet, więc spokojnie oceniam go 5/5. Nadal jest on moim ulubieńcem i choć nie lubię lata, nie mogę się doczekać, aż będę mogła go kupić z powrotem ;)

Znacie? Lubicie? Polecacie coś innego? Piszcie koniecznie, buziaki! :*



poniedziałek, 9 marca 2015

Podsumowanie akcji u Anwen: miesiąc z Kallosem

Hej kochani :) Miesiąc temu na blogu u * Anwen * pojawiła się akcja: miesiąc masek do włosów. Wzięłam udział, bo kocham maski i była to pierwsza taka akcja, w której dokładam swoje dwa grosze :) Do testów wybrałam maskę Kallos Algae i jeśli chcecie wiedzieć, jakie efekty uzyskałam, zapraszam dalej :)

Najpierw zacznę od samej maski.


Maska zamknięta w typowym dla Kallosa wielkim opakowaniu, w ilości niemożliwej do zużycia ;) Cena w Hebe to około 14 zł, chociaż u mnie w lokalnych drogeriach można je dostać nawet za 10 :)
Wieczko jest trochę niestabilne, ale to również cecha charakterystyczna tej firmy (chyba że to ja zawsze trafiam na takie felerne ;)), musiałam uważać, żeby łapać ją za "słoik", a nie za wieczko, ale to nieznaczny minus. Zapach mnie drażni, kojarzy mi się z pogrzebem, na którym pełno bzów (nie znoszę ich zapachu). Skład całkiem przyjemny:


Dużo emolientów,olejki, ekstrakty, kallosowa moc silikonów... no i alkohol benzylowy, czyli tykająca bomba, która z impetem wpadła do mojej włosowej czary goryczy i mocno ją przelała.

Książki powinnam pisać xD

Kupiłabym jakąś bez tego składnika, ale akurat innej nie było, wszystkie miały alkohol (jeszcze wyżej w składzie), a akcja zaczynała się tego dnia, więc, jak to mówią, wzięłam co dali :D

Jak widać, w masce brak protein, które trzeba było uzupełniać. Mimo to ich brak trochę odbił się na kondycji moich włosów.


Maska ma gęstą, zbitą konsystencję. Jak widać (albo i nie :D), zużyłam w ciągu tego miesiąca całkiem sporo, bo jestem maniakiem Kallosów, nigdy nie umiem ich zużyć w ciągu "przepisowych" 12 miesięcy (bo mam milion innych :D), dlatego nakładam wielokrotność jednej porcji.
Wiem, że grzeszę :C


No to teraz działanie :)

Moje włosy przed rozpoczęciem akcji wyglądały tak:




W sumie nic specjalnego, ale byłam w miarę zadowolona. Odrost razi i nigdy nie przestanę zastanawiać się, skąd pochodzi ten jeden zafarbowany kosmyk, który odrostu nie posiada :D
Włosy trochę się tu strączkują, ale po prostu tak mają, że jeśli ich nie przeciążę, są bardzo napuszone, nie ma nic pomiędzy niestety. :C


Włosy jakby wyglądały lepiej, trochę mniej się puszyły i mogłam dociążyć je w miarę bezpiecznie. Na zdjęciu jednak widać, że końce zaczynają już wołać o pomstę do nieba. W dotyku włosy były miękkie, ale koncówki były straszne, wszędzie znajdowałam białe kulki i generalnie wiedziałam, że jak już złapię moją fryzjerkę to spora część spadnie. Na zdjęciu tego nie zobaczycie, ale maska zrobiła ze mnie 'przychlasta' - objętość spadła, włosy u nasady stały się bardziej oklapnięte, nie chciały się mnie słuchać, kiedy odganiałam je na tył głowy, a włosy na długości pozostały bez zmian, czyli czasem się puszyły, czasem strączkowały, czasem nawet jedno i drugie (moje włosy są inwalidami).

Po zakończeniu akcji poszłam do fryzjerki, która zapytała mnie, ile razy prostowałam włosy od kiedy ostatni raz się widziałyśmy. Zastanowiłam się chwilę, odpowiedziałam że zero i zrobiło mi się bardzo smutno. Miało pójść dwa centymetry, ale niestety musiało pójść więcej.


Zdjęcie w słabym świetle i robione kiepskim sprzętem, odrost pozostał na swoim miejscu (tu go prawie nie widać :D)
Jak widać uciekło mi sporo włosów, widać, że gdzieniegdzie odstają "rozerwane" włoski (zdjęcie bez lampy). Były miękkie i w ogóle, ale niestety, nie wszystkie zepsute końce spadły (zgodnie stwierdziłyśmy, że krócej już nie). Dalej czułam, że są szorstkie, pojawiały się kulki, ale na chwilę obecną opanowałam sytuację.

Po stosowaniu tej maski przez cały miesiąc, moje włosy potrzebowały potężnej dawki protein, dlatego zafundowałam im SPA, w którym nie było bezproteinowego produktu. Zrobiły się ładne, niestety zaczęły się puszyć ;P Taki to już mój los, heheszki :)

Podsumowując, maskę oceniam na 3/5. Drobne punkty za jakieśtam działanie, odejmuję dwa za alkohol i straszny stan moich końców.



Aż mi smutno jak na to patrzę :D

Teraz tylko muszę czekać aż odrosną ;)

Używałyście ostatnio jakichś cieakwych masek? :) Piszcie! A ja wracam do niemieckiego :P

Buziaki :*






sobota, 28 lutego 2015

Soft Glamrock... czy coś :)



Hej kochani! <3 Dawno nie pokazywałam Wam żadnej stylizacji, a to ze względu na brak fotografa "pod ręką" :C Ale dzisiaj jestem, w końcu spotkałam się z przyjaciółką, która zgodziła się trochę popstrykać ;) I oto efekty!
Postawiłam dzisiaj na coś co nazywam soft glamrockiem, w zasadzie nie wiem dlaczego :P Jest to jednak w 100 procentach mój styl, widzę tu trochę grunge'u, trochę rockowego pazura, całość dopełniają wysokie, dość masywne buty i minimalistyczna biżuteria. Do tego duża torba i czuję się jak ryba w wodzie! <3


Przepraszam za mimikę twarzy, ale jakaś niefotogeniczna dzisiaj byłam :D



Aby przełamać klimat wszechobecnej czerni postawiłam na... czerwony stanik! :D
Co myślicie o takim zestawieniu? :)




Makijaż postanowiłam oprzeć na stonowanych brązach i mocnych ustach, których kolor kojarzy mi się ze stylem retro (ale dzisiaj miszmasz :D) albo ze zlotami motocyklistów.

O! To jest dobre porównanie: motorstyle! :D



Koszulka: C&A
Spodnie: NewYorker
Buty: Deichmann
Torba: Sinsay
Zegarek: House

A na paznokciach już nieco obdrapane, bo czterodniowe ombre, na które poświęciłam 7 prób i 13 wacików, aż w końcu się udało! :D



No i to by było na tyle :) Jak Wam się podoba? :)

Zapraszam do komentowania oraz na mojego fanpage'a, do następnego razu! :)







poniedziałek, 23 lutego 2015

Perfecta wygładzające masło do ciała lody melba

Hallo kochani! :) U mnie na uczelni już zaczął się nowy semestr, więc czekają mnie nowe trudności (tym razem zamiast staropolskiej będę się męczyć z oświeceniem :C) Dzisiaj zapraszam Was na recenzję masła do ciała, które prezentowałam Wam w ulubieńcach roku 2014 (KLIK) :) Mowa o maśle do ciała z Perfecty :D


Masło jest dość duże, dostępne w większości drogerii w cenie ok. 14 zł. Jego pojemność to 225ml. Jest nazwane "lody melba", pewnie jest to nazwa zapachu czy coś takiego :) Producent zapewnia, że jest to produkt wygładzający i że:

Zawiera olejek arganowy, który silnie regeneruje skórę oraz nadaje jej jedwabista gładkość. Olejek Monoi de Tahiti łagodzi podrażnienia i czyni ją wyjątkowo miękką i delikatną. Kwas hialuronowy intensywnie nawilża. 



Masło zamknięte jest w okrągłym opakowaniu, chronione jest przez foliową nakładkę, co jest bardzo fajnym rozwiązaniem :)



W środku mamy nasz produkt :) Masło jest dość gęste, ale bardzo delikatne. Ma parafinę w składzie, ale kompletnie tego nie czuć, w sensie, nie robi żadnej krzywdy :)


Po rozsmarowaniu bardzo szybko się wchłania pozostawiając na skórze miękką powłoczkę (to chyba ten efekt wygładzenia). Jego zapach jest cudowny, delikatny i nienachalny :)





Podsumowując, masło jest bardzo fajne i przede wszystkim bardzo wydajne :) Mam je od wakacji i zużycie jest naprawdę niewielkie. Lubię jego zapach, to, że szybko się wchłania, denerwuje mnie jedynie ta powłoczka, dość śliska, satynowa, która długo się utrzymuje. 
Mimo parafiny w składzie masło nie zapycha, osobiście uwielbiam je stosować jako krem na noc i świetnie się sprawdza, rano jestem piękna i wcale nie świecąca (mam problem z wydzielaniem sebum) :)

Generalnie produkt oceniam na 4.5/5 - pół punktu za satynową powłoczkę :) 

Używałyście? Co sądzicie? :)

Na dzisiaj tyle, buziaki! :*